Data dodania 25.01.2021 - 13:57
Kategorie aktualności

Prof. dr hab. inż. Jacek Jachymski  jest absolwentem matematyki na Wydziale Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej (obecnie Wydział Fizyki Technicznej, Informatyki i Matematyki Stosowanej). Jego specjalnością naukową jest analiza funkcjonalna, teoria fraktali i teoria punktów stałych.

Image

Od 1981 r. pracuje w Instytucie Matematyki PŁ. W 1987 r. uzyskał na PŁ stopień naukowy doktora matematyki. W 2000 r. habilitował się na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii Uniwersytetu Śląskiego. W 2011 r. otrzymał nominację profesorską.

Prof. Jachymski jest zaliczany do światowej czołówki specjalistów teorii punktów stałych. Znajduje się w 2 proc. najczęściej cytowanych naukowców na świecie. Od 1978 r. jest członkiem Akademickiego Klubu Górskiego, a od 1992 r. instruktorem Polskiego Związku Alpinizmu. Jego pozanaukową pasją są obecnie: narciarstwo skiturowe oraz górskie ultramaratony.

Pana przygoda z górami rozpoczęła się na studiach. Wówczas zajmował się Pan tylko wspinaczką wysokogórską?
Zacząłem od taternictwa jaskiniowego, gdyż wydawało mi się, że mam lęk wysokości, a w jaskiniach przynajmniej nie było widać ekspozycji. Przygoda z jaskiniami trwała jednak tylko półtora roku. Kiedy bowiem  przekonałem się, że radzę sobie z ekspozycją, w 1979 r. skończyłem kurs taternicki na Hali Gąsienicowej. Przez kolejne 15 lat skupiłem się na wspinaczce, także zimowej, w Tatrach, Alpach i Dolomitach. W tym czasie przeszedłem m.in. główną grań Tatr w 11 dni i 1000-metrową ścianę Marmolady w Dolomitach.

Zagraniczne wyjazdy były możliwe dzięki pracom wysokościowym, które wówczas bardzo dobrze opłacano. Pamiętam, że malowałem kiedyś 160-metrowy komin w elektrociepłowni EC2, obok budynku mojego instytutu, pracując w zespole o silnym potencjale naukowym: obok mnie wisieli na linie dwaj doktorzy - matematyki i fizyki (obecnie profesorowie tytularni pracujący na PŁ), a obok nich z kolei magister filozofii i doktor chemii.

Image
prof. J. Jachymski podczas zdjazdu żlebem w Tatrach 2017, fot. arch. prywatne

Odnosił Pan również sukcesy w skialpinizmie.  W sezonie 2012/13 zdobył Pan trzecie miejsce w Pucharze Polski Amatorów w swojej kategorii wiekowej.
Narciarstwo skiturowe jest zdecydowanie jedną z moich najważniejszych pasji. Ten rodzaj narciarstwa daje szczególne poczucie wolności: przebywa się z dala od zgiełku panującego na stacjach narciarskich, ma się do dyspozycji ogromne, często nietknięte nartą stoki, na których kreśli się swój ślad, można szybko przemieszczać się w terenie. Ten sport wymaga jednak dużej kondycji fizycznej i doświadczenia górskiego ze względu na zagrożenie lawinowe, a także trudności techniczne, jakie trzeba pokonywać zarówno podczas wędrówki do góry - często z użyciem raków i czekana - jak i samego zjazdu.

Zjazdy tatrzańskimi żlebami dostarczają mi wielkich emocji. Te najtrudniejsze wymagają pełnej koncentracji i bezbłędnej jazdy, gdyż ewentualny upadek w tak stromym terenie może doprowadzić do kilkusetmetrowego poślizgu mogącego mieć śmiertelny skutek. Pamiętam, że kilka lat temu, stojąc nad czeluścią żlebu opadającego z Orlej Perci, którym miałem zjechać, przyszła mi do głowy czarna myśl: jeżeli popełnię tu błąd, to Wydział FTIMS straci uprawnienia do nadawania stopnia doktora habilitowanego. Mieliśmy bowiem wtedy minimalną liczbę samodzielnych pracowników naukowych, niezbędną do zachowania uprawnień. Ta myśl sprawiła, że w trosce o interesy Wydziału pojechałem niezwykle skoncentrowany i zjazd wypadł bezbłędnie. Na szczęście w chwili obecnej mamy spory nadmiar pracowników samodzielnych i takie myśli już mnie nie obciążają przed zjazdami.

Wszystkie Pana pasje mają związek z górami i zmieniają się zależnie od pór roku. Górskie ultramaratony  -  to chyba ta, której poświęca Pan najwięcej czasu? Od 2014 roku uczestniczył Pan aż w 34 imprezach.
Rzeczywiście, poza okresem zimowym zdominowanym przez skitury, moją wielką pasją są ultradystansowe biegi górskie. Startuję jednak również w krótszych biegach górskich - 20- czy 30-kilometrowych, ale największej satysfakcji dostarczają mi górskie biegi ultra, czyli o długości większej niż dystans maratonu. Pierwszym był Supermaraton Gór Stołowych o długości 50 km, który przebiegłem w 2014 r. Jednak za moje pierwsze, prawdziwe ultra, uznaję dopiero Bieg Ultra Granią Tatr na dystansie 72 km, z sumą podejść 5000 m, o dużych trudnościach technicznych, w którym byłem najszybszy wśród biegaczy w wieku 50+. To był rok 2015. Od 2016 r. ukończyłem 10 biegów na dystansie ponad 100 km, w tym 5 o długości ponad 150 km, a mój najdłuższy bieg miał 240 km.

W ultramaratonach zajmuje Pan często miejsca na podium w swojej kategorii wiekowej.  W 2017 roku pobiegł  Pan w słynnym Biegu Rzeźnika w wersji ultra, pokonując 161 km.  Dla przeciętnego człowieka to zadanie wydaje się niewykonalne. Skąd Pan czerpie energię?
W górach nauczyłem się poznawać możliwości swojego organizmu. Wielokrotnie podczas długich wspinaczek doprowadzałem się, jak mi się wydawało, do stanu skrajnego wyczerpania, ale potem okazywało się, że jestem w stanie wytrzymać jeszcze wiele godzin intensywnego wysiłku.

W górach trzeba często spędzić wiele godzin w ulewnym deszczu czy też huraganowym wietrze, który czasami nie pozwala się nawet czołgać. Dzięki moim górskim doświadczeniom, skończyłem wspomniany Bieg Rzeźnika na 161 km. Przed wieczorem nastąpiło załamanie pogody, z burzą i ulewnym deszczem, gwałtownie spadła temperatura i większość biegaczy z powodu wychłodzenia wycofała się z zawodów. W efekcie bieg ukończyło, oprócz mnie, jeszcze  tylko 7 osób.

W podobnych okolicznościach skończyłem w 2016 r. bieg Łemkowyna Ultra Trail na dystansie 150 km, w czasie którego deszcz padał przez ponad 12 godz., a wezbrane potoki zalały trasę do tego stopnia, że brodziliśmy wielokrotnie po kolana w wodzie przy temperaturze 3 stopni.

Image
prof. J. Jachymski podczas supermaratonu Gór Stołowych - 54 km (2019 r.) fot. arch. prywatne

W 2019 roku wziął Pan udział  w Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich, startując w Biegu 7 Szczytów. Pokonał Pan trasę 240 km z sumą podejść 7700 m w czasie 46 godz. i 50 min. To był trzeci wynik w Pana kategorii wiekowej.
2019 r. był najlepszym rokiem w mojej karierze biegowej, chociaż te dobre miejsca zawdzięczam przejściu do kategorii M60. Zacząłem od 3. miejsca w tej kategorii w mistrzostwach Polski w skyrunningu rozgrywanych w Tatrach, potem byłem 2. w Supermaratonie Gór Stołowych, 3. w Biegu 7 Szczytów, a na koniec 1. w Ultra Janosiku, trudnym technicznie biegu na dystansie 110 km, o śmiało poprowadzonej trasie przez Spisz i Tatry Słowackie, zawierającej odcinki z łańcuchami i klamrami.

Podczas Biegu 7 Szczytów ustanowiłem też swój rekord w funkcjonowaniu bez snu: wytrzymałem 64 godzin, chociaż drugiej nocy zawodów ucinałem sobie kilkusekundowe drzemki podczas marszu. Nie zdołałem jednak zjeść całej kolacji po biegu: zasnąłem w namiocie z kanapką w ręku i z zapaloną czołówką, a kolację skończyłem (czy też zacząłem śniadanie) o godz. 5. rano.

Z powodu poranionych stóp miałem przez długi czas problemy z chodzeniem, toteż przerzuciłem się na rower i 4 tygodnie później przejechałem na nim w 29 godzin dwie pętle (w różnych kierunkach) wokół Tatr, pokonując 410 km z sumą podjazdów 5200 m. Pierwszą pętlę przejechałem samotnie w nocy, a drugą w dzień razem z córką, która czuwała, czy nie zasypiam na rowerze.

Brał Pan także udział w ultramaratonie alpejskim. To był Pana najtrudniejszy bieg górski?
W 2018 r. wystartowałem w biegu UTMB, czyli Ultra-Trail du Mont Blanc. Jest on uważany za jeden z najtrudniejszych biegów górskich w Europie: ma 171 km długości, a suma podejść wynosi 10000 m. To oznacza, że średnio na każdym kilometrze trzeba wejść na 22. piętro. Trasa biegnie dookoła masywu Mont Blanc przez terytorium Francji, Włoch i Szwajcarii. Start i meta znajdują się w miejscowości Chamonix we Francji. W UTMB bierze udział ok. 2,5 tys. zawodników z kilkudziesięciu krajów z całego świata. Ekipa polska liczyła w 2018 r. ok. 100 biegaczy, a ja byłem najstarszą osobą w tej grupie.

Image
Prof. J.Jachymski tuż przed metą UTMB (2018 r.) fot. arch. prywatne

To był mój najtrudniejszy bieg górski. Po 24 godzinach od startu, w szwajcarskiej miejscowości La Fouly na 108. km, opadłem z sił, a do tego zaczęły mnie męczyć dolegliwości pokarmowe. Po godzinie przerwy ruszyłem jednak dalej i przez kolejne 10h poruszałem się bez jedzenia, pijąc tylko na punktach kontrolnych gorzką herbatę, która słabo gasiła pragnienie. Byłem coraz bardziej odwodniony i wyczerpany.

Od 120 km UTMB stał się na dodatek biegiem z przeszkodami: co kilkaset metrów przeskakiwałem przez leżące na trasie ciała innych zawodników - starałem się zakładać, że tylko śpią, ale nawet jeśli tak nie było, to w moim stanie nie mogłem udzielić im pomocy. Zacząłem rozumieć himalaistów porzucających swoich partnerów podczas dramatycznego zejścia z ośmiotysięcznika.

O godz. 5. rano, już we Francji na 150 km zdarzył się cud: powrócił mi apetyt i po dużym śniadaniu rzuciłem się do szaleńczego biegu, najwyraźniej popadając w stan euforii. W ten sposób przebiegłem ostatnie 21 km docierając do mety po 41 godz. i 45 min., a więc 5 godzin przed limitem. Ostatni kilometr UTMB dostarcza niezwykłych emocji: na trasie stoją tłumy kibiców wiwatujących tak, jakby biegło się po zwycięstwo. W tym biegu właściwie wszyscy, którzy go skończą, są zwycięzcami - osiągnięty czas jest rzeczą drugorzędną.

W pewnej relacji napisał Pan "W biegach ultra jedynie pierwsze 70 km biegnie się siłą mięśni. Resztę pokonuje się siłą umysłu. Dlatego uwielbiam biegi ultra, szczególnie gdy jestem już za 70. km". Jak Pan to wyjaśni, co się wówczas dzieje w Pana ścisłym, matematycznym umyśle?
Po 70 km moje ciało wysyła mi zwykle sygnały, że jest zmęczone, zachęca, abym poruszał się wolniej lub wręcz wycofał się na najbliższym punkcie kontrolnym. Na UTMB podczas przymusowego postoju w La Fouly, kiedy dopadł mnie kryzys, kusił mnie obraz - leżę wygodnie na szpitalnym łóżku, a francuska pielęgniarka troskliwie podaje mi kolejną kroplówkę.

To działało całkowicie destrukcyjnie i w takich chwilach trzeba właśnie wyzwolić wszystkie siły umysłu, by ów stan zwalczyć. Wówczas rozpoczynam jakiś wewnętrzny dialog z samym sobą, usiłując zmotywować się do dalszego biegu. To jest bardzo fascynujące i wymaga czasami przebiegłości, by oszukać własne protestujące ciało. Wtedy w La Fouly udało mi się wyprzeć powyższą wizję obrazem siebie wpadającego na metę w Chamonix, dzięki czemu ruszyłem dalej.

Image
prof. J. Jachymski z córką na mecie UTMB - 170 km (2018 r.) fot. arch. prywatne

Cieszy się Pan dużym autorytetem wśród współpracowników w dziedzinie naukowej. Jest Pan również bardzo podziwiany za osiągnięcia w swoich pasjach. Czy ma Pan naśladowców w najbliższym otoczeniu akademickim lub w rodzinie?
Rzeczywiście moją pasją biegową zaraziłem kilku moich młodych kolegów z Instytutu Matematyki. Większość z nich wprawdzie startuje głównie w biegach ulicznych, ale mój były doktorant zaangażował się w biegi górskie.

Pasjami górskimi zaraziłem również całą trójkę moich dzieci. Właściwie to chyba nie miały innego wyjścia: nosiliśmy je wraz z żoną w nosidełkach po Tatrach, gdy miały niewiele ponad rok, a od czwartego roku życia poruszały się po górach już bez naszego, aktywnego wsparcia. W takim wieku zaczynały też jazdę na nartach. Wszystkie startują teraz w biegach górskich, wprawdzie na krótszych dystansach, ale jeden z moich synów ukończył już w minionym roku bieg górski na dystansie 85 km. Cała trójka jeździ też na skiturach, a w 2015 r. w ciągu 12 dni wszedłem z synem i córką na trzy alpejskie czterotysięczniki, w tym na Mont Blanc. Są więc duże szanse, że górskie pasje będą w mojej rodzinie kontynuowane.

Dlaczego warto mieć w życiu pasje?
Pasje pozwoliły mi uświadomić sobie, jak niezwykłą maszyną jest ciało człowieka. Większość z nas nie jest świadoma tego, że tkwią w nas ogromne, fizyczne możliwości - mamy w głowie ograniczenia, które nas blokują, nie pozwalając tej mocy wyzwolić.

Z drugiej strony, dzięki pasjom urzeczywistniłem to, czego doświadczają gracze komputerowi: dostałem kilka żyć. Przyjmuję bowiem, że moje pierwsze  skończyło się, gdy miałem 24 lata, kiedy podczas zimowej wspinaczki w Tatrach spadłem z grani w przepaść i po stumetrowym locie wpadłem do żlebu, w którym zdołałem wyhamować czekanem tuż przed miejscem, gdzie się obrywał. Tylko dzięki szczęśliwej konfiguracji terenu wyszedłem z tego żywy. Moje drugie życie trwało tylko 3 lata: po trudnej wspinaczce w skałkach popełniłem fatalny błąd przy manipulacjach sprzętowych, w efekcie czego lina, na której byłem opuszczany wyskoczyła z uprzęży, a ja cudem zdążyłem złapać się za pętlę wpiętą w hak. Po tej przygodzie miałem poczucie, że narodziłem się na nowo.

Mimo tego że mam duże doświadczenie - 44 lata intensywnej i zróżnicowanej działalności górskiej - zdaję sobie sprawę, że nie ma ludzi nieomylnych i mogę przy realizacji własnych pasji popełnić kolejny błąd kardynalny, jak mi się to dwukrotnie zdarzyło w przeszłości. Czy dostanę wtedy kolejne życie? Nie wiem, czy zasłużyłem sobie na to, aby być aż tak wyróżnionym przez siły wyższe.

Na koniec chcę uspokoić moich przełożonych, że matematyka nadal jest moją pasją i wciąż odczuwam silny głód poznawczy, niezbędny dla prowadzenia efektywnych badań naukowych. Moje pasje wzajemnie się uzupełniają: wiedza ścisła pomaga mi opracowywać strategię górskich przedsięwzięć, a z drugiej strony, podczas lekkich treningów biegowych lub rowerowych, które pozwalają mi rozmyślać o matematyce, zdarza mi się, że doznaję  czegoś w rodzaju iluminacji. Wtedy, po powrocie do domu, szybko zapisuję szczegóły konstrukcji, która objawiła mi się podczas treningu.